Na stokach ANDORRY - wywiad z Grzegorzem Turnauem

 

O podróżach i powrotach, sztuce, wiośnie w Pirenejach i... kupowaniu butów rozmawiamy z Grzegorzem Turnauem, poetą, kompozytorem, pianistą i wokalistą.

 

 


 
Jakie są pana wrażenia po pobycie w Andorze?
To była moja pierwsza podróż do tego kraju, choć wcześniej bywałem blisko, choćby w Barcelonie. Nie zdawałem sobie zresztą sprawy, że formalnie Andora jest zarządzana przez biskupa hiszpańskiego miasta La Seu d’Urgel i prezydenta Francji. Jeśli chodzi o same narty, ten wyjazd wiązał się z pewnym rozdwojeniem wrażeń: w mieście wiosna na całego, a na stokach po drugiej stronie wzgórza - piękna zima. Taka klimatyczna dychotomia. Nieraz łowiliśmy zaskoczone spojrzenia gości w T-shirtach, gdy wracaliśmy do hotelu z nartami.
 
Podobno narciarstwo to jeden z pana ulubionych sportów?
To prawda. Nie przepadam jednak za gigantycznymi ośrodkami. Tymczasem w dolinach Andory było bardzo kameralnie, a przez to także bezpiecznie.
 
Czy miał pan okazję, żeby zapoznać się z inną atrakcją kraju - sklepami wolnocłowymi?
W czasie pobytu miałem niewielki występ dla polskiej grupy. Niestety, w pośpiechu zabrałem ze sobą tylko buty narciarskie i sportowe. Być może zakładałem, że siądę do fortepianu w stroju narciarskim. Na szczęście jednak znalazłem w Andorze doskonałą parę butów koncertowych, które nadal mi służą.

Czy kameralna forma występów, taka jak w Andorze, jest panu bliska, czy woli pan grać dla większej publiczności?
Nie będę specjalnie oryginalny, mówiąc, że każda z tych form ma swoje zalety i nie dogodności. Wieczór w naszym hotelu w Andorze był jednak bardzo udany, choć nietypowy. Ze względu na niewielką liczbę widzów była to sytuacja kameralna. Z drugiej strony, architektura hotelu sprawiła, że przestrzeń hallu przypominała kościelną. A więc znów - podwójność wrażeń...

Pana twórczość jest wymagająca w odbiorze. Ze względu na melodię czy też poetyckie teksty nie jest dla masowej publiczności. Nie żałuje pan takiego wyboru?
Trudno jest mówić o jakimkolwiek wyborze. Nie rozważałem kilku opcji drogi twórczej, po prostu robiłem to, co mnie fascynowało. 28 lat temu po raz pierwszy stanąłem na scenie, a potem konsekwentnie szedłem swoją drogą. Dziś myślę, że to był dobry krok.

Nie kusiły pana eksperymenty z odmiennym stylem muzyki?
Próbowałem się raczej rozwijać w kierunku, który jest mi bliski. Miewałem jednak różne "skoki w bok", jak niemalże rock’n’rollowy występ dla kilku tysięcy osób w Hali Stulecia we Wrocławiu. Nie boje się wyzwań, ale nie podejmuję tych diametralnie odmiennych od mojego stylu. Nie staram się udawać kogoś, kim nie jestem i pewnie nigdy nie umiałbym być.

Czy ma pan swój wymarzony, jeszcze niezrealizowany duet?
Jest ich sporo. Największą satysfakcję sprawiłby mi pewnie występ z idolem, osobą, na której muzyce się wychowałem. W tym roku 70 lat kończy Paul McCartney, więc może jubileuszowy koncert z nim (śmiech)? A mówiąc zupełnie serio, czuję się spełniony, nie mam niedosiężnych marzeń, które czasem bywają źródłem frustracji. Myślę raczej o tym, co jeszcze potrafię zrobić, co jest dla mnie dostępne, interesu je mnie i pociąga.

Śpiewał pan kiedyś o podróżach, które kształcą - zwłaszcza te dookoła świata. Czym dla pana jest podróżowanie?
 Ten świetny, ironiczny tekst wyszedł spod pióra Marka Grechuty. Własną wersję nagrałem po latach, na płycie Jemu poświęconej. Mówiąc szczerze, nie jestem urodzonym podróżnikiem, każda zmiana środowiska zawsze dużo mnie kosztowała. Ironią losu jest to, że zająłem się profesją, która wymaga nieustannego przemieszczania się. Ale przyzwyczaiłem się do tego i na pytanie o podróże odpowiadam sformułowaniem, którego użył kiedyś Adam Zagajewski: "Próbuję żyć w cudzym pięknie". Inne obyczaje, kultura, kuchnia, zapach czy kąt padania światła w tym, a nie innym zakątku ziemi - to jest właśnie motywacją do wędrówki i pozwala znieść trud podróży. A on sam też się przydaje, bo gdyby nie piętrzące się po drodze trudności, nie byłoby o czym opowiadać po powrocie.

W Andorze był pan z żoną i córką, czy często wyjeżdżają państwo całą rodziną?
Do niedawna zawsze podróżowaliśmy we trójkę. Czas jednak płynie, Antosia dorosła, ma już swoje życie, więc myślę, że takie sytuacje będą się zdarzać coraz rzadziej. Choć kto wie, być może będziemy podróżować wspólnie, wraz z jej partnerem, i ten schemat: rodzice lub teściowie plus dzieci nie okaże się stereotypowo destrukcyjny (śmiech). Na razie radzimy sobie świetnie, często też jeździmy z przyjaciółmi lub do przyjaciół. Myślę, że wartość wyprawy często zależy bardziej od tego, z kim jedziemy, niż od tego, dokąd się wybieramy.

Cieszy się pan, wracając do swojego miejsca na ziemi?
Przede wszystkim jestem szczęśliwy, że mam to miejsce. Nasi rodzice czy dziadkowie z różnych, często tragicznych powodów byli raczej tułaczami. Tymczasem pokolenie moje czy mojej córki już od tylu lat zwiedza świat wyłącznie dla przyjemności. I często nie docenia domu...

Pana dom to Kraków?
Urodziłem się tam, mam mieszkanie, ale od 15 lat większość niepodporządkowanego podróżom czasu spędzam na wsi. Poza tym mam kilka innych miejsc w Polsce, które uważam za swój dom: Inowrocław, gdzie spędziłem sporą część dzieciństwa w domu moich dziadków, Szczecin, gdzie mieszkają moi kuzyni, których chętnie odwiedzam, Warszawę - miejsce urodzenia mojej Mamy czy Mazury, pełne przyjaciół. Czuję się tam świetnie, nie jestem człowiekiem, który co roku musi lecieć na antypody.

Niedawno przebojem był pana utwór "Na plażach Zanzibaru" - kilka lat temu odwiedził pan ten kraj. Czy teraz możemy się spodziewać piosenki o Andorze?
Kto wie? To ładny wyraz, zwłaszcza przez dwa "r": Andorra.
Na przykład: "Przezwyciężywszy już po ranne zmorry
zacznij doceniać walorry Andorry.
Narciarstwo - sorry - czyś zdrowy, czyś chorry,
Wymaga pokorry.
End of my storry
".

Rozmawiała Małgorzata Olszewska


Zapisz się na Newsletter InfoSki.pl

Informacje, promocje i last minute w Twojej skrzynce!


Polityka prywatności.